sobota, 30 listopada 2013

Gdzie Dzikuś nie chadza

Poza lokalami które zamierzam w najbliższym czasie odwiedzić, mam też całą listę miejsc do których wiem, że po wcześniejszych doświadczeniach A i K raczej nie pójdę. Dzisiaj przedstawiam Wam pierwsze dwa z nich.

MJUD
Mjud to niewielka kawiarenka przy ulicy Kubusia Puchatka. Otworzyła się niedawno na miejscu dawnych Wiatraków. A oto lista powodów dla których nigdy tam nie trafię:
- A twierdzi że pierwszym sensorycznym doznaniem po przekroczeniu progu jest uderzenie smrodu sklejki z której wykonane są meble i większość wystroju wnętrza.
- Pierwsza rzecz jaką A i K zrobili po powrocie z sobotniej śniadaniowej wyprawy do Mjodu to... śniadanie. A wyglądali na naprawdę głodnych! Podobno nawet herbata była rozmiarów mikro.
- Niestety rozmiar nie był jedynym minusem tego śniadania - smak tostów pozostawiał wiele do życzenia (w zasadzie to smaku w ogóle nie miały) natomiast świeżo wypieczony rogalik był na wpół surowy.

Ale żeby nie było że się uwzięli na to miejsce: Pani z obsługi była naprawdę miła, pomocna i z uśmiechem wysłuchała wszelkich uwag konstruktywnie dopytując co można by poprawić.

I dodatkowy plus za ekstra grubą i puszystą piankę na cappuccino :)


My'o'My
Kolejna okoliczna śniadaniownia. Przy czym o ile w Mjodzie Pani za barem ratowała jakkolwiek sytuację to w My'o'My obsługa jest zdecydowanie najsłabszą stroną tego miejsca. Pani mówiąca "Proszę się zdecydować co Pani chce, przecież nie będę Pani wszystkich herbat wyjmować i pokazywać" robi za wystarczającą antyreklamę i w zasadzie nie ma co pisać o śniadaniu jak z przedszkolnej stołówki i fochu że chcemy więcej pieczywa...


Postscriptum - dopisek A
Kiedyś z koleżankami chciałyśmy się spotkać wieczorem na ploty. Zarezerwowałyśmy miejsce w My'o'My. Kiedy przyszłyśmy powiedziano nam, że to chyba jakaś pomyłka bo żadnej rezerwacji dla nas nie ma (pomimo iż potwierdzali telefonicznie fakt rezerwacji). Przeniosłyśmy się więc do lokalu obok (GR Bistro - co było z resztą strzałem w dziesiątkę!). Nie muszę pisać jakie było moje zdziwienie, kiedy godzinę później zadzwoniono do mnie z My'o'My z pytaniem czy w końcu przyjdziemy bo trzymają dla nas cały czas stolik...

Fondant czekoladowy

Ukoronowaniem pysznego wieczoru w Czarno na Białym był deser przyrządzony przez A po powrocie do domu. Muszę przyznać, że czekoladowy fondant jest jednym z moich ulubionych przysmaków. A to że A wyciągnęła z zamrażalki pozostawione tam na "czarną godzinę" foremki z masą i wyczarowała gotowy deser w 15 minut było mistrzostwem świata!

Fondant Czekoladowy według A
przepis na 4 porcje

- 3 jajka
- tabliczka gorzkiej czekolady (A używa Gorzką Krakowską z Wawelu)
- 100g cukru
- 100g masła (plus jeszcze troszkę do posmarowania foremek)
- 50g mąki
- odrobina kakao do obsypania foremek

Deser ten piecze się bardzo szybciutko. Jeśli chcemy go podać od razu to zaczynamy od nastawienia piekarnika na 180C.

W celu przyspieszenia przygotowania działamy na dwa fronty. W kąpieli wodnej rozpuszczamy połamaną czekoladę. W tym samym czasie miksujemy jajka na wysokich obrotach dosypując do nich po trochu cukier. Pomiędzy kolejnymi dosypywaniami cukru mieszamy rozpuszczającą się czekoladę dorzucając do niej masło i wszystko razem topimy dalej.

Do masy czekoladowej przesiewamy mąkę, mieszamy na gładko a następnie po trochu dodajemy masę jajeczną.

Gotową miksturę przelewamy do małych foremek wysmarowanych masłem i obsypanych kakao. W zależności od tego kiedy chcemy deser podawać albo wstawiamy go od razu do piekarnika, albo odstawiamy do lodówki. Można też foremki zafoliować, wstawić do zamrażalnika i wyciągnąć w razie niespodziewanych gości (czy istnieje jeszcze coś takiego jak niespodziewani goście?) lub ataku czekoladoholizmu.

W zależności od grubości foremek (silikonowe, szklane, gruba ceramika) fondanty pieczemy od kilku do kilkunastu minut. Musicie niestety się zdać na swoje wyczucie lub praktykę z piekarnikiem :) Moje piekły się 17 minut.


Dzikuś "Czarno na Białym"

Na moją pierwszą wycieczkę kulinarną A i K zabrali mnie do niewielkiej restauracji przy Nowym Świecie - Czarno na Białym (ul. Nowy Świat 35)

Nie pamiętam co było tutaj przed otworzeniem tego miejsca (pewnie jakieś rzemiosło), ale kiedy rozpoczął się remont A i K bardzo czekali na nową winiarnię - hasła na zaklejonej witrynie mówiły same za siebie.


Za pierwszym razem, kiedy A i K byli w Czarno na Białym zdziwił ich więc niewielki wybór win, jak na winiarnię. Obsługa zarzekała się, że to początki działalności i ma się to wkrótce zmienić. Zamówili jednak parę dań z karty i zasmakowało im na tyle, żeby wrócić tu ze mną dwa tygodnie później. Oczywiście ja - Dzikuś od progu podbiłem serca obsługi. Dostałem swoje siedzenie i zestaw sztućców, a jak!



Jako poczekajkę dostaliśmy prażone migdały w soli oraz pieczone oliwki ze skórką pomarańczową. Pierwszy raz jadłem takie oliwki, ale coś mi się zdaje, że A ma w planach rozpracować przepis i wprowadzić je do naszego menu imprezowego.

Kolację rozpoczęliśmy od kumpiaka z półgęskiem oraz gruszki zapiekanej z serem pleśniowym. Szefowa specjalnie dla mnie zaordynowała też dodatkową porcyjkę carpaccio ze słoniny.




Wędliny były pokrojone bardzo cieniuteńko i rewelacyjnie podane, między innymi ze świeżymi liśćmi botwinki oraz z trzema kropelkami nie zwykłego sosu balsamicznego, ale jakiegoś wędzonego. Kumpiak, czyli rodzaj podlaskiej dojrzewającej szynki był bardziej zdecydowany w smaku, mocno ziołowy. Półgęsek też był całkiem smaczny, ale mniej wyrazisty. Słonina, pokrojona w przezroczyste plastereczki miała smaku zdecydowanie najmniej. Za to waniliowa gruszka z delikatnym serem rozpływała się w ryjku.

Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, domówiliśmy jeszcze plasterki kaczki w sosie pomarańczowo-sojowym oraz placki z serem korycińskim, topinamburem i burakami. Sam placek był przyzwoity, ale bez ekscesów (w sumie to czego można wymagać od placka). Farsz może w całości troszkę przekombinowany, ale połączenie topinamburu z zielonymi oliwkami - pierwsza klasa! Biorąc pod uwagę doświadczenia z pozostałymi daniami kaczka była najbardziej "standardowa" z całego zestawu. Chociaż chętnie zamieniłbym proporcjami kaczkę (której było mało) i pomarańcze (których było dużo).

Podczas poprzedniej ich wizyty w Czarno na Białym A zamówiła - nietrudno zgadnąć - sakiewki z ciasta filo z kozim serem i burakami, natomiast K zamówił sałatkę z polędwicy wołowej. Zgodnie z ich relacją sakiewki były całkiem przyzwoite, jednak znajdujące się w nich buraki chyba cały smak oddały sosowi w którym się gotowały, i z którego redukcja towarzyszyła daniu. I to właśnie ta obłędna wręcz w smaku redukcja nadawała smaczku tej pozycji. Całości dopełniała sałata polana czymś w rodzaju orzeszkowego sosu do satayów. Polędwica natomiast pozostaje ulubionym daniem K z tutejszej karty (chociaż od czasu tamtej wizyty towarzyszące jej oscypki wymieniono na kozi ser - chyba słusznie, choć spodziewamy się że to nie koniec zmian w tym daniu:)).

Jesteśmy wszyscy troje fanami pana Kucharza, który ze skupieniem i namaszczeniem przygotowuje te wszystkie przysmaki w tak mikroskopijnej kuchni. Ale przy poprzedniej wizycie obiecał że zniknie z niej oliwa truflowa i na jej miejsce pojawi się olej rydzowy. Wczoraj oliwa truflowa stała jeszcze dumnie na bufecie - sprawdzimy to znowu przy kolejnej wizycie. A wrócimy na pewno! Bo pomimo iż zarządzający knajpą jeszcze chyba nie mogą się zdecydować co ma być motywem przewodnim menu (Polska, Litwa, Włochy?) to wychodzi z tego całkiem intrygująca i oryginalna kuchnia fusion w najlepszym wydaniu!

Wciąż czekamy też na rozwój sekcji winiarskiej - wczorajsze Primitivo Salento zniknęło tak samo szybko z naszych kieliszków jak i z naszej pamięci.

Nie próbowaliśmy też jeszcze tutejszych deserów - wczorajszy wieczór słodko zakończyliśmy w domu, ale o tym już w kolejnym poście :)


Postscriptum - Przemyślenia A:
Żarcie jest pyszne. Kucharz natchniony. Wystrój przyjemny. Ale dostaję psychicznej alergii na widok psa w restauracji. Niestety przemiła Pani Właścicielka pilnuje interesu uzbrojona w pudla. A pudli nie znoszę chyba najbardziej ze wszystkich psów. I cały czas mam poczucie, że zaraz znajdę na swoim talerzu sierść. Ale to dla mnie jedyny słaby punkt lokalu. Psa do piekarnika i po kłopocie :)

Postscriptum - Dzikuś:
Absolutnie protestuję przeciwko wkładaniu domowych czworonogów do piekarnika!

Przedstawienie Dzikusia


Jestem Dzikuś.

Mieszkam sobie z A i K w centrum Warszawy. Mówią o mnie, że jestem strasznym wszystkożernym żarłokiem. Ale to nieprawda. Jestem koneserem i na pewno nie pochłaniam wszystkiego co się napatoczy. Zwiedziłem już trochę świata, naczytałem się książek kucharskich, które A trzyma w kuchni i myślę, że jak na dzika to całkiem nieźle znam się na jedzeniu.

Ostatnio A i K zaczęli mnie zabierać ze sobą na miasto. Poznaję więc też pomału okoliczne bary i restauracje. I o tym jest ten blog.