poniedziałek, 31 marca 2014

Dzik na wakacjach!

Ostatnio dawno nic nie pisałem na blogu, ponieważ na początku marca postanowiłem wybrać się na wakacje do Indonezji. Jak się pewnie domyślacie, dziki nie są wielbicielami zimy, i miałem nadzieję, że jak przyjadę w Polsce wiosna będzie już w pełni. I patrząc za okno (oraz sądząc po moim wiosennie liniejącym futerku) wydaje mi się że miałem rację.

Oczywiście bardzo istotnym aspektem mojej podróży były kulinaria. Udało mi się odkryć trochę nowych smaków a także wziąłem udział w kursie gotowania.

Na wstępie chciałbym Wam trochę opowiedzieć o indonezyjskiej kuchni, która w Polsce nie jest zbyt dobrze znana.

Dwie najważniejsze rzeczy, które kształtują indonezyjską kuchnię to ryż - który na tamtejszej wulkanicznej glebie i w świetnych warunkach klimatycznych można zbierać trzy razy w roku - oraz bardzo aromatyczne przyprawy, które rosły w Indonezji na długo wcześniej niż pojawiły się w Europie. Oczywiście przy tak ogromnym kraju, rozrzuconym na kilkunastu tysiącach wysp regionalna różnoroodność dań jest ogromna. Ale takie potrawy jak nasi goreng (czyli smażony ryż), gado-gado (gotowana sałatka warzywna), ayam sate (sataje z kurczaka - drobne szaszłyczki podawane z sosem z orzeszków ziemnych) znajdziecie niemal wszędzie. No i oczywiście jak na wyspiarski kraj przystało jest tu niezliczona ilość ryb i owoców morza. Nazw większości z nich nie jestem w stanie powtórzyć, obawiam się też że większość z nich w ogóle nie ma polskich nazw. Jeśli chodzi o przyprawy to te najpopularniejsze to imbir (a w zasadzie chyba ze cztery różne jedgo odmiany), trawa cytrynowa, chilli, czosnek, limonka. Ziół za to praktycznie się nie używa. Zdziwilibyście się jednak ile różnych smaków można wyczarować przy pomocy tych kilku składników.

Podsumowując, wyprawa z kulinarnego punktu widzenia (i oczywiście wszystkich innych też) okazała sie bardzo udana. No i najważniejsze - nikt tam nie próbował zjeść mnie, czego się trochę przed wyjazdem obawiałem...

A poniżej wklejam Wam kilka zdjęć przybliżających moje smakowite podróże!

Lotnisko w Singapurze - po kilkunastu godzinach lotu wreszcie można rozprostować raciczki. Tutaj próbuję moją pierwszą laksę - południowoazjatycką bardzo aromatyczną zupę z mlekiem kokosowym, owocami morza i makaronem.


Jimbaran na południu Bali. Miejscowość jest słynna z targu rybnego, i tego że codziennie w jednej z licznych restauracji można tu zjeść składającą się z różnych stworów morskich kolację, podziwiając zachód słońca. Ja wcinam grillowaną rybkę.




Mmmm, w przerwie między lokalnymi rarytasami popas na świeżej trawie na jednej z maleńkich wysepek pomiędzy Komodo a Flores. Trawa też dobra, ale Wam pewnie by nie smakowała.




Duriany - południowoazjatycki owoc-smakołyk. Mnie jednak nie przypadł do gustu - jego zapach przypominał mi raczej gnijące mięso... To pewnie dlatego w Singapurze nie wolno ich wnosić ze sobą do metra! Wbrew zdjęciu rosną na palmach, nie na skuterach.























Ryżowe pola na Bali (mokro, ale bym porył):





















czwartek, 27 lutego 2014

Pączkodzień!


Z okazji swojego drugiego ulubionego dnia w roku (pierwszy to oczywiście Święto Dzika) składam Wam słodziutkie lukrowane życzenia!

Z tej okazji podaje Wam też przepis na pyszne domowe pączki w których przygotowaniu (i oczywiście konsumpcji) pomagałem. A tu mała zajawka!




















































W tym roku A. postanowiła wypróbować inny przepis na pączki niż wykorzystywała do tej pory. Po przerzuceniu paru książek kucharskich i połowy internetu trafiła w końcu na stronę niebonatalerzu.blogspot.com. Na blogu tym znalazła archiwany przepis na pączki z 1932 roku. Polecam Wam lekturę całego posta o pączkach na niebonatalerzu, ale w wersji skrótowej przepis (z lekkimi modyfikacjami A.) zamieszczam też tu.

Powiem Wam tylko, że w stosunku do pączków jakie zwykle robiła A. te były dużo bardziej puchate, no i wyszły im te piękne obwódki (ja też miałem takie jasne paseczki na futerku za młodu). Ale za to dużo bardziej chłonęły tłuszcz w czasie smażenia. Nie zmienia to jednak faktu że były przepyszne!!!

A przepis wygląda tak:
- 500 g mąki
- 40 g drożdży
- 250 ml ciepłego mleka
- 6 żółtek
- 100 g cukru
- 100 g stopionego masła
- odrobina soli
- kieliszek spirytusu
- marmolada różana
- 5 kostek smalcu do smażenia

Z drożdzy, mleka, łyżki cukru i łyżki mąki robimy rozczyn i odstawiamy na 15 min. Żółtka z cukrem ucieramy na kogel-mogel.

Do miski przesiewamy mąkę, dodajemy rozczyn i kogel-mogel a także sól i spirytus i wyrabiamy. Następnie dolewamy masło i dalej wyrabiamy - do całkowitego wchłonięcia (trochę to trwa:)). Ciasto odstawiamy do wyrośnięcia.

Kiedy ciasto podwoiło objętość urywamy małe kawałeczki, z których formujemy placuszek w ręku i nadziewamy łyżką marmolady i sklejamy pączka. (W przepisie z niebonatalerzu pączki nadziewne były dopiero po usmażeniu). Zostawiamy znów do wyrośnięcia a w międzyczasie roztapiamy powoli smalec. W czasie smażenia pączki kolejny raz trochę podrosną, więc najlepiej gdy na początku formujemy kuleczki niewiele większe od orzecha włoskiego.

Pączki smażymy w temperaturze 170-180C a po wyjęciu odkładamy na ręcznik papierowy.

Wystygnięte polewamy lukrem i ozdabiamy skórką pomarańczową, lub po prostu posypujemy cukrem pudrem.

Smacznego!!

czwartek, 30 stycznia 2014

Dzik na rybach

W związku ze Świętami i Nowym Rokiem (oraz ponieważ dziki nie lubią zimy) przez dłuższy czas nigdzie nie chadzałem. Jednak ostatnio wybraliśmy się z A i K na małą kolację na mieście. Pierwotny plan był taki, abym w końcu mógł spróbować czegoś w GR Bistro na Górskiego (w zasadzie adres to Szpitalna 8). A i K uwielbiają tam chodzić i chcieli mnie też tam zabrać. Ale ku ich ogromnemu zdziwieniu okazało się, że nie było wolnych stolików! (Chyba pierwszy raz ever…). Mam jednak nadzieję, że wkrótce tam trafię jako gość i będę mógł Wam opisać wrażenia.

Po dłuższym namyśle postanowiliśmy więc przetestować Le Connaisseura na Ordynackiej. Ale tu dla odmiany okazało się, że restauracji tej już nie ma, a jej miejsce zajęła nowa - Pellicano (ul. Ordynacka 13). Zgodnie z zamieszczonym na FB menu miała to być restauracja głównie rybno-mięczakowata, jednak wśród wszystkich tych morskich stworzeń w menu pływała też jedna krowa. Zadzwoniliśmy więc upewnić się, czy w dniu dzisiejszym stek jest dostępny, żeby biedna A też mogła coś zjeść. Upewniwszy się że stek jest, zarezerwowaliśmy stolik.

Wystrój restauracji nawiązuje do tematyki przewodniej menu. Na ścianie przy wejściu mamy naklejoną ławicę szklanych rybek, na kolejnych ścianach uczymy się anatomii krewetki czy konika morskiego. Poza przemalowaniem ścian i dowieszeniem nowego oświetlenia reszta lokalu nie zmieniła się w stosunku do wystroju poprzedniej restauracji. Całokształt jest więc patchworkowaty i trochę niekonsekwentny. Jednym zdaniem: widać, że właścicielom zależało na szybkim i budżetowym otwarciu nowego miejsca. Siadając więc przy jednym ze stolików (z bardzo wygodnymi krzesłami) mamy nadzieję, że niedostatki te zostaną klientom zadośćuczynione przez kucharzy.

Kelnerzy też jak widzimy świeżo zrekrutowani, jeden drugiemu szepcze do ucha, że zupę to najpierw trzeba podać pani. Ale pomimo że brak im trochę ogłady w kontaktach z klientem to sprawiają wrażenie bardzo sympatycznych - jest potencjał! Chociaż ja na naszego tym niemniej jestem zły - zabrał mi nakrycie i jeszcze sugerował, żeby mnie do pieca wrzuci. Myślał że taki śmieszny jest. Dzikuś tu przyszedł jako gość a nie danie, hello!

Przepytujemy więc naszego kelnera co dziś poleca. Zachwala więc ceviche z okonia, które jest ponoć bardzo popularne wśród gości (bierzemy!) a z dań głównych poleca stek z tuńczyka, którego na codzień nie ma w karcie, ale ponieważ "był ładny tuńczyk" to wzięli i oto jest stek. Poza tym bierzemy sałatkę ze szpinaku z gorgonzolą oraz drugi stek, tym razem wołowy.

Podoba nam się na pewnego rodzaju nonszalancja wśród obsługi, której przedstawicielem był uśmiechnięty szef, sprawiający wrażenie nieco roztargnionego, kochającego swoją robotę szypra rozklekotanej łodzi, którego już nic w życiu nie zaskoczy. Zobaczył ładnego tuńczyka i go włożył do tymczasowej karty. Kelner opowiedział nam, że jakiś czas wcześniej znajomi szefa ustrzelili coś na polowaniu - przyjął zwierzę na kuchnię. Aż się boję czy warszawskie zoo nie robi wraz z początkiem roku remanentu...

Wracając do jedzenia: przed przystawkami, choć po całkiem długim oczekiwaniu, na stół wjeżdża koszyczek pieczywa i pesto z rukoli. W pierwszej chwili doszliśmy do wniosku, że chyba im te przystawki nie wyszły (bo jakąś kłótnię słyszeliśmy z kuchni), i żeby nas spacyfikować na kolejne 20 minut przynoszą nam te przegryzajkę - inaczej przynieśli by ją od razu a nie po 20 minutach :) Ale jesteśmy dziś w dobrym humorze, a pesto okazuje się świetne (głównie jest to zasługa dobrej oliwy), więc nie marudzimy. 

Ceviche z okonia. Ja, w lasach chowany, myślę sobie - sewicze to jakaś nazwa drzewa? Ale nie, to tradycyjna peruwiańska potrawa - lekko zamarynowana w soku limonkowym surowa ryba, z dodatkiem cebuli i ostrej papryki. Połączenie kwaśnego, delikatnego rybnego i ostrego smaku, plus do tego zachowana zasada konsystencjonalizmu - cebula chrupie, rybka miękka. Wymaga oczywiście, żeby ryba była idealnie świeża - i była. Oprócz tego, że jak dla mnie za dużo pieprzu który zabijał rybę - ale może tak miało być - to smakowało, ale nie do każdego dania głównego ta przystawka pasuje, więc ostrożnie!

Sałatka ze szpinaku z gorgonzolą, pomarańczami i granatem jest niezła, chociaż nie powalająca. Duży plus za to, że szpinak - choć po wielkości liści sądząc dosyć leciwy - zupełnie nie jest gorzki. Połączenie gorgonzoli i granatów sprawdza się jak zwykle, zupełnie za to nie pasują do całokształtu słodkie pomarańcze. Ale że są same z siebie pyszne zostają skonsumowane osobno.


Następnie na stole pojawiają się steki. 
 
Stek z tuńczyka z cukinią na wierzchu i warzywami na parze. Od końca - warzywa jak warzywa. Cukinia - w formie przypieczonej na wierzchu tuńczyka. Takie połączenie przeczy lansowanemu przez bary mleczne i stołówki zwyczajowi, że do ryby musi być dodatek kwaśny. Nawet ja, za warchlaczka, jadłem niezapomnianego tuńczyka w sosie szczawiowym - a tu na "mdło". Ale tak kucharz zaproponował, tak wybrałem więc tak mam. Sam tuńczyk - przypieczony z wierzchu, w środku well done. Smakował, bo był bardzo delikatny - ale ideałem byłoby, żeby w środku dużo bardziej surowy - ciemnoróżowy. Taki wniosek na przyszłość - zamawiać jednak "rare", aby tylko zimny nie był, i na wszelki wypadek brać ze sobą palnik do creme brulee :)


Stek wołowy w sosie grzybowym z grillowanymi warzywami i rozmarynowymi ziemniaczkami w mundurkach. Mięsko słusznej grubości i smakowite, niestety - tak jak z tuńczykiem - medium rare okazuje sie byc solidnie wysmażone. Ale na szczęście stek nie stał się zelówiasty. Sos grzybowy za to rewelacyjny, został niemal wylizany z talerza. Ziemniaczki bardzo aromatyczne, warzywa - jak to warzywa.

Deser się w dzikusiowym brzuszku już niestety nie zmieścił, więc nie będzie recenzji - może następnym razem.
Pellicano z racji wieku dziecięcego na ten moment nie może sprzedawać wina, więc go nie sprzedaje, tzn jak się sami chwalą na Facebooku na razie jest "on the house". Jedno co możemy powiedzieć, że butelkę francuskiego merlota (znak czasów, francuskie wina prócz regionu podają szczep, to tak jakby Polakowi do schabowego dodawać informację "z wieprzowiny") oceniamy jako delikatne, bez uczucia zniechęcenia, bez narzucania się jakiegoś konkretnego smaku, sympatyczne i pasujące do wszystkiego (prócz steka z wołu, gdzie by się jakiś konkret przydał).

Ogólne wrażenie jest takie, że Pellicano nie jest decydowanie miejscem na randkę - trochę brakuje klimatu, ale na niezobowiązującą kolację z rodziną/przyjaciółmi, zwłaszcza jeśli ktoś jest miłośnikiem mariscos, bardzo polecam.